poprzedni pierwszy następny
Skończył się konkurs i tak naprawdę pozostały długi. Tylko faktowi, iż nagle otrzymałem dwie interesujące prace (Małgosi Bocheńskiej zawdzięczałem świetnie płatne wykłady w Wyższej Szkole Dziennikarstwa, a Joli Kessler-Chojeckiej po jej wyjeździe na placówkę do Berna stanowisko dyrektora Centrum Monitoringu Wolności Prasy)

Jolanta Kessler
- tylko więc tym dwóm posadom zawdzięczałem fakt, że udało mi się przeżyć i stopniowo popłacić większość zobowiązań. Większość powiadam, bo po dziś dzień ciągną się za mną pewne w tamtych czasach powstałe zaległości. Na szczęście jednak nie wobec osób fizycznych lecz skarbu państwa, telekomunikacji, energii.
Nie tylko więc nie wyjechałem z X ogródka nową bryką, lecz – abstrahując od faktu, że jakoś utrzymałem rodzinę, opłaciłem szkołę córeczek, ich pobyt na wsi – trzeba
było jeszcze spore pieniądze do tego szaleństwa dołożyć. Musiałem się też naupokarzać.
Już drugi rok z rzędu przyszło prosić urzędników ze Śródmieścia i Gminy Centrum o wybaczenie spóźnionych rozliczeń. Sprawozdania finansowe miałem dostarczyć bodaj do końca listopada. Tymczasem wypłaty honorariów przeciągnęły się do końca grudnia, a w kilku wypadkach zrealizowane zostały dopiero w lutym 2002 roku. Podobnie jak rok wcześniej mitrężył Sejmik Wojewódzki i Starostwo Powiatowe, teraz na dodatek część dotacji wpłynęła na zasadzie refundacji dopiero po imprezie ( z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego dopiero w grudniu). Po to by prowadzić imprezę taką jak moja trzeba więc albo być zamożnym by wyłożyć za budżetowych sponsorów bądź też liczyć na cierpliwość i wyrozumiałość swoich wierzycieli. Różnie zresztą z tą cierpliwością bywało. Teatry i aktorzy na swoje nagrody czekali uprzejmie wiedząc, że niepłacenie faktur raczej się w naszym towarzystwie rzadko zdarza. Lecz wspominany Pan Juchniewicz, biegał po urzędach z pianą na ustach – nie będąc pewnym czy go nie zwodzę i o mało nie zlinczował osobiście pani Skarbnik Miasta Łucji Konopki dowiedziawszy się, że ta o kolejne dwa tygodnie przedłuża nasze oczekiwanie na pieniądze za plakat, za który wszakże i on komuś jeszcze zalegał.
Summa summarum wypłątałem się jakoś choć na pokrycie części zobowiązań musiałem zwyczajnie zarobić.
Tak było. Nadchodził więc XI Konkurs, a tu X-ty nie rozliczony i jeszcze groziło mi czas jakiś płacenie karnych odsetek od spóźnień. Oczywiście ludzie Komitetów Obywatelskich od Piotra Foglera ze Śródmieścia po Ludkę Wujec

Ludwika Wujec - Sekretarz Gminy Centrum w roku 2002
sekretarzującą w owe dni Gminie Centrum zachowywali się elementarnie przyzwoicie. Nikt mi tych odsetek płacić nie kazał. Nie odmówiono też kolejnej dotacji. W końcu gołym okiem było widać, że zarzynam się dla jakiejś idei. Dla jakiejś mrzonki, marzenia. Moje prośby o jakąkolwiek stabilizację, etat, stały budżet, kilku pracoowników, że o przyzwoitym lokalu nie wspomnę były zawsze odrzucane by nie powiedzieć wyśmiewane. Jak więc w istocie mnie traktowano: źle czy dobrze ?
Pamiętam jedną z rozmów w gabinecie burmistrzowskim Piotra Foglera, kiedy już wręcz go prosiłem o drobną wydawałoby się rzecz. O zinstytucjonalizowanie Doliny Szwajcarskiej i zrobienie mnie prostym dyrektorem parku. Ot tyle ile w 1960 roku dostał od komunistów 30 letni wówczas profesor Marek Kwiatkowski, który, po wzmiankowanym już wcześniej profesorze Durko, był bodaj najdłużej w Polsce funkcjonującym dyrektorem.

profesor Marek Kwiatkowski
- Jak to się panu udało, spytałem go kiedyś.
- Udawałem wariata. Usłyszałem w odpowiedzi. Mamy mu wierzyć ? Czy prosić o pokazanie teczki…
Mowy nie było. Chociaż ja , jak się zdaje udawać czubka nie musiałem. Chyba wszyscy za takiego mnie mieli.
– W twoim wykonaniu, nic mnie już nie zdziwi, usłyszałem od Adasia Michnika, kiedy to w 1999 roku, gdy zawiadywałem „Szpitalem Św. Ducha”, przyjmował mnie w towarzystwie Wojciecha Fuska w swym gabinecie na Czerskiej. W tym samym, w którym będzie nagrywał za jakiś czas ( nb. w moje urodziny czyli 15 lipca !) – wynurzenia Lwa Rywina. Zgłosiłem się doń – “po instrukcje” – nawet mi ich udzielił. Kazał skontaktować się z jakimś potencjalnym reemigrantem ze Szwecji. I wydziwiał jak to trafiłem na tę posadę, gdzie powinien być jakiś: no, no – myślał zająkliwie – pewnie “przedstawiciel układu”. Niestety, nie zdążyłem z tych rad skorzystać. Wcześniej mnie wylali.
Przecież z góry nie potępiałem układu. Jak już pisałem rozumiem, że ważne jest Towarzystwo, ważna wspólna Sfera. I wcale nie jestem za tym by dopuszczać do władzy kmiotków, którzy rządy zaczynają od tego by kupić sobie skarpetki jakich nie widzieli, a potem myślą jak zabezpieczyć rodziny i pociotków na kilka pokoleń. Szczerze powiedziawszy nie wiele bym miał przeciw układom, gdybym mógł wraz z moimi artystami i wierną publicznością stać się ich beneficjentem. Wydawało mi się do czasu, że ten układ to tak naprawdę towarzystwo, moja sfera i grono ludzi, którym zależy na samorządzie i rozwoju stolicy. To, co wydarzy się w ciągu najbliższych lat pięciu tę moją wiarę przynajmniej – nadwyręży.
Z jakiegoś powodu ani teatr ogródkowy ani Centrum Kultury w Dolinie Szwajcarskiej nie pasowało do tego co nazwano Układem Warszawskim. A zaznaczmy, że używając tego słowa nie przesądzam o nieleganości podejmowanych przez tę grupę działań. Jest przecież faktem, że nie ryzykuje nic tylko ten, kto nic nie robi.
W czasie pierwszej kadencji samorządowej (90-94), takim “nierobem” był Jan Rutkiewicz. Wola rozwijała się prężnie. Śródmieście stało. Tyle tylko, że w dniu zakończenia kadencji mógł burmistrz

Jan Rutkiewicz
Śródmieścia wręczyć wszystkim radnym opracowany, przegłosowany, zalegalizowany – plan zagospodarowania przestrzennego dzielnicy i pokazać kilkanaście projektów realizacji. Realizacji, które nb. finalizować będą w sobie tylko wiadomych “towarzystwach” ludzie lewicy z Markiem Rasińskim na czele. Na Woli zaś zaczęły się procesy i pogłoski nt. malwersacji.
Andrzej Lubiatowski – poznaniak i samorządowiec, twórca Unii Metropolii Polskich, który nam doradzał w czasie pierwszej kadencji samorządowej w Sejmiku powiedział kiedyś zdanie, które zapadło mi głęboko: -
- Nie pytaj o przekręty, patrz na dźwigi. Podejdź do okna swego biura i sprawdź czy pracują. Przekręty będą zawsze ale nie ty jesteś od ich ścigania. Ty jako Marszałek Sejmiku masz ich po prostu nie robić i innym na to nie pozwalać, a policja jest po to by je ścigać. Do Ciebie – do władzy samorządowej należy sprawić by była prosperity, by posuwały się dźwigi.
No cóż, dzieje gospodarcze Polski po II Wonie Światowej podzielić można na wielki zastój gomułkowskiej “małej stabilizacji”, który kraść nie pozwalał. Nie bardzo chciał jeszcze mocniej uzależniać nas gospodarczo od Sowietów, których zresztą nie było na to stać, a zachodu panicznie się obawiał.
Potem przyszedł Gierek i jego słynne 10 mld $, które przejedliśmy wspólnie, a część towarzyszy liznęła przynętę luksusu. Znów Jaruzelski zmuszał do wstrzemięźliwości do czasu, gdy za rządów M.F.Rakowskiego dokonano, jak je po raz pierwszy przez bodaj w styczniu ’87 roku w Wolnej Europie profesor Rafał Krawczyka zdefiniuje – „uwłaszczenia nomenklatury”. Od tej chwili zaczęła się wolnoamerykanka, z której wyszliśmy – jako naród – po piętnastu latach najoględniej mówiąc, dziesięć razy bardziej syci, sto razy bliźsi Europy, lecz tysiac razy mocniej sfrustrowani.
Czemu jednak w tej grze dla takich jak ja miejsca zabrakło ? Dla mnie i pewnie tysięcy podobnych mi entuzjastów działających w wielu sferach życia społecznego ? Czemu, po krótkiej chwili uniesienia, poczucia jedności i wspólnoty roku ’89 dla takich ludzi, których starałem się wokół siebie gromadzić zabrakło miejsca w III Rzeczpospolitej ? Czemu nie było, nadal nie ma miejsca dla Doliny Szwajcarskiej ? Nie znajdzie się ani pół miliona złotych rocznie (ćwiartka budżetu średniego domu kultury), które z nawiązką starczyłyby mi na letnie i zimowe imprezy, a także na zorganizowanie prac potrzebnych dla zdobycia unijnych funduszy.

Profesor Antoni Kamiński
Dlaczego zamiast nagrody musiałem Miejskie w istocie zobowiązana z własnej kieszeni spłacać? A nawet dobre źródło, które mi w tym pomogło czyli Wyższa Szkoła Dziennikarstwa wnet, to znaczy po ledwie roku pracy wyschło, gdyż przetrwałem w nim tyle ile wykoleżankowany przez Julkę Piterę również z Transparency International – ówczesny rektor tej uczelni, a człowiek niezwykłej uczciwości i rozległej wiedzy profesor Antoni Kamiński.
Daremne żale. Dość, że zarobiłem nieźle i uczciwie, co pozwoliło mi pospłacać główne zobowiązania jakie po X KTO powstały wobec ludzi. Wobec umorzenia należnych formalnie giminie Centrum odsetek można było myśleć o kolejnym ogródku, choć … coraz bardziej zastanawiałem się po co.
Widać było coraz wyraźniej, że jakikolwiek rozwój czy stabilizacja tej imprezy są mi praktycznie wzbronione. Pamiętam nawet taką rozmowę z Małgosią Bocheńską, gdy mówiłem o frekwencyjnym i medialnym sukciesie X KTO.
- No i dosyć, podsumowała.
Jednak wnioski zostały złożone, granty przyznane, zaprzestać było niesposób. Nie byłem w stanie oznajmić, że nie zrobię ogródka tylko z tego powodu, że wszystkie otrzymywane na fundację środki (nawet wcale niemałe) musiały być przeznaczone na honoraria, że nikt nie chciał się godzić na pokrycie kosztów wynajmu lokalu, opłaty księgowej, personelu, marketingu – słowem całej trwającej przez sezon pracy. Wreszcie, że nawet środki na kolejny sezon potwierdzane zostawały zwykle późną wiosną, gdzieś na wysokości maja.
A wiosna była barwna tego roku. W marcu, wymieniono po raz kolejny władze w WSD. I podziękowano mi z końcem semestru zimowego. Odszedłem w ślad za profesorem Kamińskim Kierowałem jednak jeszcze do końca czerwca Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Jednocześnie Andrzej Urbański, po odejściu rządu Buzka, z którym był pod koniec silnie związany rozpoczynał swoją grę o polityczne przetrwanie prawicy. Najpierw związał się (ale nie partyjnie, jak to u niego w zwyczaju) ze Stronnictwem Konserwatywno Liberalnym Artura Balazsa, które wniósł w posagu Lechowi Kaczyńskiemu. Bowiem jak mi zakomunikował – właśnie na niego czyli na Lecha Kaczyńskiego: postawił. Zabrzmiało to jak na Służewcu, gdzie zresztą też przez moment sponsora szukałem. Widac jednak, że polityka to sport konnym wyścigom bliźniaczy. I czasem niezwykle prostych wymaga refleksji. Ot takich, jak zapamiętana z Makuszyńskiego lekcja szybkobiegania. Kiedy to Jacek wymienia Placka w połowie wyścigu o nagrodę Miasta.[1]
Tak więc mój Jędrek poznawszy obu księżycowych braci najprościej wyliczył, że nawet jeśli z osobna mają konkurencję w sztafecie nikt ich nie pobije.

A Teraz Konkretnie z A. Olechowskim ( 21.V.1994)
A mnie ? Mnie Andrzej Olechowski wydawał się wyższy… I tak Urbańskiemu powiedziałem, gdy w czasie, gdym kierował Centrum Monitoringu Wolności Prasy namawiał mnie bym zorganizował grono autorytetów wspierających Kaczora w drodze po prezydenturę Warszawy. Tak powiedziałem, bo czułem, że na wsparcie mojego ówczesnego otoczenia liczyć nie mogą. Tak powiedziałem też dlatego, że w głębi duszy jestem przekonany o przewadze dźwigów Lubiatowskiego. Czułem, że Kaczyński to nowy Gomułka. Uczciwy pewnie, ale w Miasto łopaty nie wbije.
Szukając wsparcia, autorytetu, siły – udałem się zatem na rozmowę do Andrzeja Olechowskiego. Nie było to moje pierwsze z nim spotkanie. Zetknęliśmy się w Nowej Telewizji Warszawa, gdzie prowadziłem z nim wywiad jako z Ministrem Spraw Zagranicznych. – Pani Ministrze spytałem, czy nie spadliśmy z deszczu pod rynnę. Czy z uzależnienia od Związku Radzieckiego nie popadamy w podległość Stanom Zjednoczonym ? Pamiętam odpowiedź:
- Polska jest istotnie zainteresowana trwałą i serdeczną współpracą z USA. To nasza racja stanu i najlepsze oparcie. Albowiem, (tu Olechowski szeroku uśmiechnął się do kamery:
- Nie mamy wspólnych granic!
Odpowiedź genialna i uczciwa. Pozostało najlepsze wrażenie. Respekt nawet.
Teraz też było miło. Gadaliśmy godzinę. To ponoć niezwykłe. Niedoszły prezydent kraju i Warszawy nawet nie ziewnął, nie wyszedł w trakcie do siłowni lub na tenisa, co ponoć ma w zwyczaju. Przeciwnie po 30 minutach rozmowy o mediach, centrum monitoringu i takich tam sprawach zdjął marynarkę i przeszedł do rzeczy, definiując swoje plany i ambicje. Ofiarowałem daleko idącą pomoc i wychodziłem w przekonaniu, żeśmy się na coś umówili. Lecz po tym spotkaniu i miłych słowach z tamtej strony pełne zapadło milczenie. Poczta e-meilowa szła w dym. Nie wiem: sprawdzono moje nie aparatczykowskie korzenie czy ktoś mnie zablokował…
Z Andrzejem inaczej. Dla Jego działań na rzecz Lecha Kaczyńskiego zrobiłem, czy próbowałem zrobić więcej niż obiecałem. Testowałem wśród otaczających mnie dziennikarzy (Agnieszka Romaszewska, Jurek Kisielewski, Stefan Bratkowski, Krystyna Mokrosińska) – szansę na wsparcie środowiskowe dla Kaczora. Były zgodnie z przewidywaniami zerowe. Próbowałem namówić jeszcze Mokrochę by chociaż Andrzeja zgodziła się włączyć do Rady Konsultacyjnej Centrum Monitoringu wolności Prasy. Jej szczerość była bezwzględna.
– Urbański! Parsknęła. A komu coś kiedy załatwił Urbański… Nie było o czym gadać.
Mnie natomiast Andrzej Urbański skontaktował tej wiosny z byłym (ale dysponującym jeszcze rządowym samochodem) premierem Buzkiem. Zaproponowano mi zorganizowania Instytutu Mediów i Public Relations przy Akademii Polonijnej w Częstochowie.
Rozdział. LXXII – Jerzy Buzek czyli pielgrzymki do Częstochowy
CDN
[1] “Tłum współzawodników runął przed siebie jak gromada z nagła przerażonych baranów: każdy z nich wytrzeszczył oczy, a niektóry wywiesił język jak czerwoną flagę, co zapewne pomaga przy wielkim wysiłku, i pognali, aż się za nimi zakurzyło.
– Gdzie jest młodzian w czerwonych majtkach? – zapytał hrabia.
– Na przedzie! – zakrzyknęły dziewice.
– Oby został zwycięzcą! – rzekł hrabia, pomyślawszy równocześnie, że takiemu smykowi można by dać kieliszek do jaj, a zamiast scyzoryka uśmiech, o który tak pięknie prosił.
Tłum współzawodników zniknął mu z oczu, gdyż mieli, krążąc przez poła i lasy, obiec miasto dokoła.
Placek, który świetnie biegał, znajdował się z początku na czele długiego węża biegnących, następnie jednak, niewidocznie i ostrożnie, zaczął powoli zostawać w tyle, kiedy zaś przestano na niego w ogólnym zapamiętaniu zwracać uwagę, obejrzawszy się pilnie, uskoczył jelenim susem w bok i zapadł w boczną ulicę. Nikt nie dojrzał tego czynu wielokrotnego rekordzisty, wszyscy bowiem byli zajęci sobą, nikt też nie widział, że kiedy pochód obłąkańców począł zbliżać się do mety, wtedy z przydrożnego drzewa na sto kroków przed nimi zsunął się Jacek i począł jak zając gnać na czele zdyszanego orszaku.
– Czy widać co? – zapytał hrabia.
– Och! – zakrzyknęły dziewice – bieży jakiś samotny bohater, a za nim bardzo daleko biegną inni.
– Ha! – zdumiał się hrabia. – Czy aż tak ktoś się wysforował?
– To one! To one! – zawołały dziewice.
– Jak to one? Czy biega ktoś rodzaju żeńskiego?
– Czerwone majtki! Czerwone majtki!
– Uff! – zdumiał się hrabia.
Z pałacu wszyscy dostrzegli już Jacka, który gnał, wielkie czyniąc susy, lekko i bez zmęczenia.
– To nie do pojęcia! – mówił hrabia. – Pobił najsłynniejszych biegaczów!
W tej chwili Jacek mijał celownik, pozostawiwszy daleko poza sobą wydłużonego węża biegnących. Udawał, że ciężko dyszy i że się słania ze zmęczenia na nogach, na czole nie miał jednak ani kropelki potu.” Kornel Makuszyński, O dwóch takich co ukradli księżyc